Od przyłowu do sposobu

W łowiskach poddanych skrajnej presji wędkarskiej ryby zmieniają swoje zwyczaje i do tego trzeba się przystosować. Nie inaczej jest z rzecznymi drapieżnikami, którym dzisiaj można się dobrać do łusek często tylko dzięki niestandardowym rozwiązaniom.

Od przylowu do sposobu5
Jak wygląda i zachowuje się w wodzie wobler boleniowy, wie chyba każdy, kto choć trochę interesuje się tym tematem. Jest to typowy ciężki dalekosiężny „pocisk" o akcji drobnej, migotliwej. Gdy ma ster, to jest on ustawiony prostopadle do płaszczyzny poziomej przynęty. Taki ster nie służy do sprowadzenia wabika na określoną głębokość, tylko do nadania mu charakterystycznej migoczącej akcji. Konstruktorzy modeli bezsterowych uzyskują ten sam efekt poprzez odpowiednie rozłożenie obciążenia. Niektóre modele bezsterowców mają „pyszczek" wcięty niczym w popperze, dzięki czemu ciągną za sobą pod wodą bąbel powietrza i wabią ryby zachęcającym bulgotaniem. Poza wymienionymi różnicami konstrukcyjnymi wszystkie modele łączy to, że są wyważone w taki sposób, iż lecą prosto, bez koziołkowania i bujania się na boki. Wszystko jest tu podporządkowane dwóm rzeczom: osiąganiu dużych zasięgów rzutu i naśladowaniu uklei, która błyskawicznie przemieszcza się pod powierzchnią wody.

Od przylowu do sposobu
Jak to się ma do łowienia sandaczy, które kusi się za pomocą gum o mocnej pracy ogonowej oraz klasycznych woblerów ołówkowych o stosunkowo agresywnej pracy? Na pozór nijak. Kiedy w Polsce zaczął się boom na woblery boleniowe, nikt nie wyobrażał sobie, że można na nie łowić inne ryby. Sporadyczne przypadki połowów np. sandaczy traktowano w kategoriach fuksa. Znaczna część łowców boleni łowiło wtedy (i nadal) ryby zauważone na powierzchni, czyli w sposób następujący: widzimy, że gdzieś w zasięgu rzutu chlapie rapa, podkradamy się i rzucamy, a kiedy tylko przynęta znajdzie się tuż nad wodą, zaczynamy zwijać w ekspresowym tempie. Z biegiem czasu wielu wędkarzy doszło do przekonania, że nawet jeśli na wodzie nie hałasuje żadna dyżurna ryba, to też można połowić. Po prostu bolenie stoją w pół wody i aby się do nich dobrać, należy przynętę poprowadzić nieco głębiej, choć nadal szybko. Ot i cała filozofia. Niektórzy się w tym wręcz wyspecjalizowali i nagle się okazało, że łowią także coraz więcej innych ryb, np. sandaczy. To z kolei daje wiele do myślenia i tak oto przeszliśmy drogę od przypadkowych przyłowów do celowego łowienia mętnookich drapieżników na przynęty, które na pozór zupełnie do nich nie pasują.


Płycizny

Wiele lat temu wybrałem się na sandacze na wiślaną ostrogę. Łowiłem z brzegu, stojąc po jej stronie napływowej w takim miejscu, że między mną a kamieniami rozciągało się rozległe i głębokie na ok. 3 m zastoisko z powoli kołującą wodą. Właśnie w tym zastoisku szukałem sandaczy, zgodnie z kanonami sztuki nakazującymi obławiać głębokie doły. Efekty miałem średnie. Kiedy już zaczęło zmierzchać, zauważyłem po drugiej stronie kołującej wody, w pobliżu kamieni główki, chlapanie jakichś drapieżników. Bolenie? Za daleko, żeby dorzucić zwykłą przynętą (w tym gumą), a układ prądów uniemożliwiał spławienie standardowego woblera... Sięgnąłem więc po wobler boleniowy (wspomniany klasyczny „pocisk") i jakie było moje zdziwienie, gdy wyholowaną rybą był okazały sandacz.
Od przylowu do sposobu6
Przypadek? Nie sądzę. Już od dawna obserwuję postępujące zmiany w zwyczajach sandaczy w mocno obleganych łowiskach. Żerują tylko o zmroku i w nocy i w zasadzie jedynie na płyciznach. Głębokie doły, z upodobaniem czesane gumami przez wielu wędkarzy, są obecnie tylko ich dziennymi kryjówkami i coraz trudniej je tam skusić do ataku. Ich właściwymi żerowiskami są płycizny, na których gromadzi się drobnica. Mogą to być zarówno płytkie blaty, jak i (w opisywanym przypadku) niegłębokie sąsiedztwo główki usianej kamieniami, korzeniami, zielskiem i innymi kryjówkami dla małych rybek. Bardzo dobrym łowiskiem sandaczy są przykosy, ale także i w tym przypadku często można sobie darować obławianie najgłębszych ich partii. Sandacze co prawda czają się na głębszej wodzie, ale atakują drobnicę poruszającą się przy krawędzi przykosy oraz zapuszczają się za nią także na płyciznę. Innym jeszcze typem miejscówek są starorzecza i duże, choć beznadziejnie zamulone, a przez to płytkie porty połączone z głównym nurtem rzeki. Nie wolno wreszcie omijać także rozległych rzecznych zastoisk, gdzie na pozór można się spodziewać co najwyżej... leszcza czy krąpia. I słusznie, ale za nimi przypływają tam sandacze.
Wracając jednak do ostrogi, na której napływie dość niespodziewanie złowiłem sandacza, następne ciekawe łowisko znajdowało się po jej stronie zapływowej. Już widzę te domyślne uśmiechy: a jednak dół! A właśnie nie, bo klasyczne obławianie 5-metrowej głębi pod warkoczem nie przynosiło efektów, mimo że dowody żerowania sandaczy miałem cały czas. I znów na właściwy trop naprowadziło mnie chlapanie na powierzchni, w miejscu, gdzie głęboka rynna przechodziła w rozległą ok. 1-metrową płyciznę, niestety bardzo oddaloną od mojego stanowiska. Sytuacja powtórzyła się jak w podręczniku, tylko tym razem – nauczony doświadczeniem – z większym przekonaniem sięgnąłem po wobler boleniowy. Nagrodą były kolejne hole sandaczy.


Początek nocy

Od przylowu do sposobu3
Dwa lata temu kolega zaprowadził mnie nad swoje łowisko – stary, nieczynny już port rzeczny na górnym odcinku Wisły. Był on kompletnie zamulony, a w najgłębszym miejscu dno znajdowało się nie więcej niż 1,5 m pod lustrem wody. Te spośród jego brzegów, które były bardziej dostępne, okupowali wędkarze gruntowi. Co jakiś czas na którejś z ich wędek meldował się leszcz lub krąp. W miarę upływu czasu spędzonego na przedzieraniu się przez bagno (tylko tam nikt nie rozstawił wędek), urozmaiconym sporadycznymi małymi szczupaczkami, moja wiara w kolegę, a raczej w jego łowisko słabła. Czekałem jednak cierpliwie, bo według jego zapewnień akcja miała się zacząć dopiero o zmroku. Kiedy więc zaczęło się ściemniać, przeszliśmy nad kanał łączący port z rzeką. Miał on nie więcej niż 1 m głębokości. W miarę zapadania ciemności coraz częściej obserwowaliśmy, jak co jakiś czas przepływa przez niego duża ryba... Na płyciznach w porcie wyraźnie było widać, że im bliżej nocy, tym dalej w basen portowy zapuszczali się ci wieczorni goście; nie dalej jednak niż ok. 100 m od kanału wejściowego. Kręciły się bardzo daleko od nas, poza zasięgiem rzutu typowymi przynętami.

Od przylowu do sposobu4

Ryby więc były, ale powstał problem, czym je łowić... Standardowy płytko schodzący wobler uklejopodobny był za lekki, aby nim dorzucić. Ripper z ciężką główką nie tylko nie dolatywał, ale dodatkowo co chwila rył w dnie, nawet przy wysoko podniesionej wędce. Bronią ostatniej szansy okazał się bezsterowy wobler sprawdzony przeze mnie nie tylko na boleniach, ale także na morskich trociach. Jego podstawowymi atutami były dalekosiężność, ale także migotanie w opadzie i wężowata akcja podczas ściągania. Po jednym z rzutów przyniósł mi wyrośniętego sandacza... Kolega, również łowiący na wobler boleniowy, miał w pewnym momencie branie, po którym na płytkiej wodzie pokazał się olbrzymi kocioł. Nie było wątpliwości – duża ryba. Po emocjonującym holu okazało się, że sprawcą zamieszania był... sum. I tak życie dopisało kolejny epizod do tej historii: woblery dawniej uznawane za wyłącznie boleniowe bywają skuteczne nie tylko na sandacze, ale także na sumy.
Zachowanie się ryb tego dnia było modelowe. Ożywiły się, kiedy zaczęło się już ściemniać, a ich wzmożona aktywność trwała do końca pierwszej fazy nocy, tzn. do 2–3 godzin po zapadnięciu całkowitych ciemności. I na te godziny należy zaplanować wędkowanie. Biorąc jednak pod uwagę, że przyjdzie nam łowić na brzegach nie zawsze łatwo dostępnych, a często niebezpiecznych, lepiej być nad wodą wcześniej i dokładnie rozpoznać teren.
Pojawia się pytanie (istotne w kontekście wcześniejszej wzmianki o łowieniu „na widzianego" pod wieczór), jak wędkować w całkowitych ciemnościach, gdy kompletnie nic nie widać? Otóż nocne spinningowanie na płyciznach (1–1,5 m) jest łowieniem na słuch. Cichą nocą słychać każdy ruch większej ryby w tak płytkiej wodzie. Nawet jeśli zachowuje się ona dyskretnie, to i tak jej pozycję zdradzają stadka drobnicy chlapiące po powierzchni w ucieczce przed drapieżnikiem. Każdy taki hałas to dla wędkarza czytelny sygnał, że warto rzucać w tamtą stronę.
Gdy jednak ryby nie są jeszcze w amoku wieczornego żerowania i stoją na głębszej wodzie, czekając na zapadnięcie zmroku, wtedy powracamy do sposobu wypraktykowanego podczas łowienia „cichych" boleni. Zarzucamy, pozwalamy przynęcie opaść na napiętej lince do pół wody i tam ją prowadzimy. Tempo i techniki łowienia w takich warunkach nie odbiegają od opisanego dalej standardu, z tym że na głębszej wodzie można przynęcie pozwolić na dłuższy opad.



Techniki

Wiemy już, że ryby żerują w miejscach płytkich, na domiar złego na ogół znacznie oddalonych od brzegów wydeptywanych przez rzesze wędkarzy. Wiemy także, że standardowe przynęty sandaczowe bywają tam bezradne i że musimy sięgnąć po wobler boleniowy.
Jak jednak go poprowadzić, aby skusił mętnookiego drapieżnika? Łowienie jest dość podobne do boleniowego. Przynętę prowadzimy kijem uniesionym pod kątem 45°. Pierwsza technika to zwyczajne równomierne prowadzenie w tempie dość szybkim (szybko, ale zdecydowanie wolniej niż boleniowy ekspres). Druga, przydatna wtedy, kiedy pierwszy sposób nie przynosi efektów, a woda jest nieco głębsza, to technika krótkiego opadu. Co jakiś czas przerywamy zwijanie i pozwalamy przynęcie opaść na napiętej lince. Ciężki wobler boleniowy opada, migocząc i kołysząc się na boki. Wystarczy dać mu opaść do ok. 0,5 m, po czym wznawiamy zwijanie. Brań należy się spodziewać w opadzie oraz w momencie ponownego startu woblera. I wreszcie trzecia technika to równomierne prowadzenie wzbogacone co jakiś czas lekkim podszarpywaniem z nadgarstka. Przynęta traci wówczas swój rytm migotania i odskakuje na bok. Właśnie wtedy często następuje atak sandacza. Warto oczywiście łączyć opisane wyżej sposoby urozmaicania ruchu przynęty.

Od przylowu do sposobu2

W tym miejscu można zadać logiczne pytanie: dlaczego właśnie ciężki wobler, a nie mocniej obciążona guma? Po pierwsze, piszę o łowiskach „przegumionych", czyli takich, gdzie jest olbrzymia presja wędkarska, a drapieżniki widziały już prawie wszystko i nie na jednym haku siedziały. Po drugie, guma na ciężkiej główce opada nosem w dół szybko jak kamień, a wobler nieco wolniej, czyli dłużej, zachowując przy tym pozycję poziomą, kolebiąc się i migając bokami. Jeśli łowimy w uciągu, to dodatkowo właśnie nurt wydłuża ów opad, napierając na wobler. Biorąc to wszystko pod uwagę, w opisywanych w niniejszym artykule warunkach wobler może być naszą ostatnią deską ratunku.
Nie należy się bać delikatnej, migotliwej akcji boleniówek. Spinningistom przyzwyczajonym nie tylko do agresywnych woblerów, ale nawet do gum, które potrafią nieźle zatrząść szczytówką, może być trudno przestawić się psychicznie na tego rodzaju łowienie, ale gra jest warta świeczki. Zwyczaje ryb zmieniają się i za tym powinny następować zmiany w sposobach łowienia. Zdarza się, że przynęty, które jeszcze dekadę temu były istnymi killerami na mętnookie, obecnie mogą tylko spłoszyć sandacze, które dodatkowo nie czują się już bezpiecznie w klasycznych, bliskich brzegu miejscówkach. Sięgnięcie po coś innego, coś, co wygląda, zachowuje się i da się prowadzić inaczej, a na dodatek otworzy przed nami łowiska wcześniej niedostępne, może być lekarstwem na pozornie bezrybne, a w istocie przełowione i przebłyszczone wody. Takim właśnie lekarstwem są znane od lat woblery boleniowe. Zachęcam do ich próbowania, testowania i nauki łowienia nimi. W czasach, kiedy ryby nie zachowują się już normalnie, warto spróbować je łowić w sposób zupełnie odmienny od dotychczasowych kanonów sztuki spinningowej.