Ultralight po zejściu lodu

Dla mnie największą wędkarską atrakcją marca są spotkania z pstrągami i morskimi trociami. Niestety, w każdym przypadku wiąże się to nieodłącznie z koniecznością organizowania dalszych wyjazdów, a nie zawsze jest na to czas, nie zawsze też chce mi się pokonywać wiele kilometrów, by spędzić zaledwie kilka godzin na rybach. Co więc pozostaje na wodach nizinnych Mazowsza, biorąc pod uwagę obowiązujące okresy ochronne na większość ich zębatych mieszkańców? W praktyce tylko okonie.

Zawsze i wszędzie są „pod ręką”, bez konieczności podejmowania dalszych wypraw. Co prawda są jeszcze klenie i jazie, ale dobrać się do nich na serio będzie można dopiero za jakiś czas, gdy ożyją duże rzeki. Tak więc tuż po zejściu lodu na wodach nizinnych „skazany” jestem tylko na okonie. W tym okresie korytami rzek płynie najczęściej bardzo zimna i mętna woda pośniegowa, nierokująca znaczących sukcesów. Zostają zatem tylko wody stojące lub prawie stojące, takie jak zbiorniki zaporowe i starorzecza, a w dalszej kolejności małe, zamknięte jeziorka, gdzie zresztą najpóźniej zaczyna się coś dziać. Nawiasem mówiąc, przewaga wód stojących to kolejny czynnik decydujący o tym, że klenie i jazie póki co schodzą na dalszy plan.

ultralight1

Łowiska
Chętnie łowię na zbiornikach zaporowych we wszelkiego rodzaju portach i porcikach, jeśli tylko wędkowanie tam jest dozwolone (a nie zawsze jest, należy więc to sprawdzić). Do takich właśnie portów drobnica często wchodzi na żer, a za nią ciągną stada dorodnych okoni. Na zaporówkach dobre są także zatoki i blaty w pobliżu starego koryta rzeki. W takich miejscach zawsze jest jakiś minimalny uciąg. Łatwo to poznać po tym, że pokrywa lodowa puszcza tam najszybciej, a co za tym idzie najprędzej budzi się tam życie. Koncentruję się więc na takich zatokach, ale nie na ich najgłębszych dołkach, tylko właśnie na płytkich, za to dobrze nagrzanych słońcem blatach. Dno powinno być twardawe, tzn. nie musimy szukać żwiru i rafek, wystarczą placki utwardzonego iłu, pojedyncze kamienie, naniesione przez dużą wodę patyki i konary. Bywa, że ten typ dna jest wprost usłany małżami, które często stanowią pokarm dla okoni. Łowiąc w takich miejscach np. na boczny trok, czasem zdejmuję z haczyka tzw. nauszniki, czyli pustą, dwuczęściową muszlę małża. Dobre są zwłaszcza takie zatoki, gdzie w kwietniu–maju już się nie da łowić, bo pojawią się tam „kapelony”. Na przedwiośniu rośliny dopiero zaczynają się budzić po zimowej przerwie, ale już teraz pleni się tam podwodne życie. Takie blaty mają po 1–2 m głębokości. Na głębsze, a przez to chłodniejsze wody nie ma się co jeszcze zapuszczać.
Jeśli chodzi o starorzecza, to najlepsze wyniki są na tych mających stałe połączenie z rzeką. Gdy dostaje się do niej zimna, pośniegowa woda spływająca z okolicznych pół, ryby migrują właśnie do takich miejsc. Tonie starorzeczy nagrzewają się o wiele szybciej niż woda w głównym korycie, a ryby wyczuwają to bezbłędnie. Woda jest też tam bardziej klarowna, nie unosi się w niej tyle piachu i mułu, co w wezbranej rzece. Dodatkowo zaś starorzecza bywają zimowiskami dla wielu ryb, które często zostają tu na dłużej i dopiero gdy wiosną temperatura mocno się podniesie, wracają do głównego koryta. Generalnie unikam starorzeczy bez stałego połączenia z rzeką, gdyż przy dużej presji wędkarskiej (na Mazowszu to normalna rzecz) szybko zostają wyrybione, zwłaszcza zimą, gdy wielu wędkarzy bezlitośnie trzebi drobnicę, „szczycąc się” seryjnym wyławianiem malutkich okonków...
Obławianie starorzeczy zaczynam od wszelkiego rodzaju zatopionych patyków, zalanych krzaków czy zwalonych drzew i innych kryjówek. Także tutaj dobre są płytkie, dobrze naświetlone blaty, gdzie słońce podgrzewa wodę lepiej niż w głębszych dołkach. Nawet 0,5–1°C więcej ma dla ryb duże znaczenie. Teraz, inaczej więc niż latem, silnie operujące słońce jest sprzymierzeńcem wędkarza. Im słoneczniej, tym lepiej. Ryby są spragnione ciepła będącego sygnałem do żeru, szukają zatem lepiej nagrzanych partii wody.
Reasumując, cała sztuka polega więc na zlokalizowaniu ryb, od tego się wszystko zaczyna...

Sprzęt
Wiosenne łowienie wygląda zupełnie inaczej niż latem lub jesienią. Teraz kładę wyjątkowy nacisk na to, aby wszystko było bardzo delikatne. Idealnym narzędziem będzie spinningowy ultralight, czyli zestaw skrajnie cienki, lekki i delikatny, co dotyczy wszystkich trzech stosowanych przeze mnie na wiosnę metod: opadowej, bocznego troka i drop shota. Przykładowo, jeśli łowię z opadu, to stosuję główki o wadze od 1 do maksymalnie 3 g (co w tym przypadku oznacza już „bardzo dużo i ciężko”). Podobna lekkość obowiązuje także podczas dopasowywania innych elementów sprzętu. A więc: delikatna wędka o ciężarze wyrzutu do kilku gramów (początkującym polecam wklejanki), mały kołowrotek (wielkości 1000) z bardzo precyzyjnym hamulcem i żyłka o średnicy 0,14–0,16 mm lub plecionka 0,08-milimetrowa.


Boczny trok
Tutaj stosuję twistery 2-calowe, które zakładam na haczyk z zadziorami na trzonku. Jeśli chodzi o kolory (często zadawane pytanie przez Czytelników), to za podstawowe w moim pudełku uważam perłę, żółć, fiolet, gencjanę, herbatę i motor oil. To są pewniaki, ale trzeba zawsze konsekwentnie sprawdzać, który z nich jest najlepszy w danej chwili i miejscu. Sprawę dodatkowo komplikuje obecność różnych odcieni tychże kolorów oraz możliwość wzbogacania ich różnobarwnym brokatem. Nie ma się więc co dziwić, że pudełka okoniarzy przypominają niekiedy spore walizeczki. Po prostu trzeba się wstrzelić w optymalną wersję wabika, a to polega na ich zmienianiu, zmienianiu i jeszcze raz zmienianiu, póki na którąś z kolei przynętę nie będzie wyraźnie więcej brań niż na inne. Dla zobrazowania, jak to może wyglądać w praktyce, opowiem Wam następującą historię. Otóż pewnego razu łowiąc okonie, długo próbowałem trafić na właściwy kolor twistera. Okazał się nim w końcu motor oil z niebieskim brokatem. Niestety, okonie żerowały tak perfidnie, że wręcz seryjnie obgryzały moim przynętom ogonki. W końcu obgryzły go ostatniemu „motorowi”, a ja zostałem zmuszony do szukania w pudełku czegoś, co przypominałoby łowną przynętę. Najbliżej był motor oil z brokatem ciemnowiśniowym, ale na twistera tej barwy brań nie było... W trakcie dalszych poszukiwań spróbowałem w końcu z fioletową gumą, która zabłąkała się do przegródki z „motorami” i w związku z tym przybrudziła się, nieco je przypominając. I właśnie ona na nowo otworzyła przede mną wodę. Morał z tego taki, że okoniarz musi mieć wabiki w wielu kolorach, najlepiej po... kilkanaście sztuk w każdym z nich. Złośliwość losu (a w zasadzie okoni) jest taka, że najczęściej ryby wybierają ten model, którego mamy najmniej i szybko demolują całe jego zapasy. Gdy następnym razem pojawimy się na łowisku uzbrojeni po zęby w „jedynie skuteczną” ostatnio gumę, pasiaki najczęściej wybiorą zupełnie inny odcień. Nie wiem, od czego to zależy, ale tak jest prawie zawsze...
Z przynęt nietypowych prawdziwą rewelacją są dla mnie puchowce (muchowe imitacje pijawki) czarne i ciemnobrązowe z czerwonymi lub żółtymi akcentami. Bardzo dobre są również muchowe imitacje kiełży, które o tej porze roku są jednym z głównych składników jadłospisu okoni.
Łowiąc na ultralekki boczny trok, stosuję tylko żyłkę (0,16 mm). Już kilka razy w swoich artykułach podkreślałem, że jej rozciągliwość sprawia, iż delikatnie biorące ryby nie mają problemów z właściwym zassaniem przynęty.
Wielu wędkarzy stosujących boczny trok kombinuje tylko z kolorami i rodzajami przynęt, pomijając bardzo ważny czynnik, czyli długość troka z przynętą. A to właśnie jest sprawa kluczowa, bo im delikatniejsze brania, tym trok powinien być dłuższy.

ultralight2


Metoda opadowa
W metodzie opadowej dla odmiany stosuję tylko plecionki, bardzo cienkie, bo 0,08–0,07-milimetrowe. Używam tu leciutkich główek, przez co opad jest bardzo wolny i ryba ma czas zassać przynętę podaną nawet na plecionce. Brania bywają jednak tak delikatne, że możliwe do wyczucia tylko na niej. Dodatkowo, tylko cienka i wiotka plecionka umożliwia rzucanie skrajnie lekkimi przynętami na przyzwoite odległości, co w przypadku grubszych i sztywniejszych żyłek byłoby utrudnione, bez powiększenia wagi główki jigowej, to zaś wpłynęłoby na zmniejszenie łowności zestawu.
Plecionka wymaga jednak zastosowania przyponu fluorokarbonowego. Po pierwsze, jest on niewidoczny dla ryb, a po drugie, odporny na przetarcia nieuniknione np. przy spotkaniu z muszlami małży. Sięgam więc po 50–60-centymetrowy odcinek fluorokarbonu grubości 0,15–0,16 mm i dowiązuję go bezpośrednio do plecionki węzłem zderzakowym.
Przynęty i ich kolory stosuję od dawna praktycznie takie same jak przy bocznym troku. Ostatnio jednak coraz chętniej używam wabików nasączonych atraktorem i o bardzo delikatnej pracy własnej (np. Keitech Custom Worms 3'') lub dropshotowych jaskółek.
No i tu występuje pewna sprzeczność. Otóż okonie bardzo „lubią” twistery, które przecież swoim wyglądem i pracą nie przypominają niczego, co żyje pod wodą. Działają tylko na ciekawość i agresję, a mimo to są bardzo skuteczne. Natomiast przynęty o znikomej pracy własnej są równie łowne właśnie dlatego, że... potrafią bardzo dobrze odwzorowywać wygląd i zachowanie ryb. Po nabyciu wprawy w łowieniu nimi mocno ograniczyłem spinningowanie klasycznymi ripperami. Wyniki są bowiem nieporównywalnie lepsze.
Gdy okonie namierzą stado drobnicy i czają się pod nią, można pobudzać ich ciekawość np. kopytami czy twisterami. Wyniki będą, ale worek z rybami otworzy się dopiero wtedy, gdy umiejętnie poprowadzimy gumy o znikomej pracy własnej, których zachowanie zależy od tego, co z nimi zrobi wędkarz. Tutaj pora na kolejną historię z życia. Otóż w takich właśnie okolicznościach łowiłem wspomnianą wyżej gumą Keitech i pech chciał, że któryś kolejny okoń urwał jej sam koniuszek ogona. Bez niego zaś przynęta nie miała w ogóle żadnej pracy własnej. Zmieniłem tylko główkę, z kulistej na trójkątną (delta), co w połączeniu z odpowiednimi ruchami kija nadało gumce ciekawą pracę, jak się okazało, wyjątkowo odpowiadającą okoniom. Nikogo oczywiście nie namawiam do obrywania ogonków w ripperach, ale historia ta dowodzi, że zbyt ostra, nienaturalna praca przynęty zamiast prowokować, zniechęca ryby do ataku.


Drop shot
To ostatnia ze stosowanych przeze mnie metod. Jest ona najmniej „ultralajtowa”, chociaż przed- lub wczesnowiosenny zestaw do niej w porównaniu ze stosowanym w innych porach roku jest mocno odchudzony. W ostatnich latach małe gumki podane na takim zestawie okazywały się wręcz rewelacyjne w dłoniach sprawnych wędkarzy. Mała zgrabna „rybka” stojąc i drgając w rytm podciągnięć szczytówką jest na marcowe okonie bronią wręcz zabójczą.
Konieczne jest jednak dopasowanie wielkości i koloru przynęty do tego, co się akurat dzieje pod wodą. Ja stawiam na 2-, rzadziej 3-calowe gumy. Zwłaszcza te pierwsze to moje pewniaki. Skuteczność drop shota polega m.in. na tym, że można zastosować większy ciężarek niż w innych metodach „ultralajtowych” i dzięki temu sięgnąć zestawem dalej, w miejsca niedostępne innym sposobem. Kolejnym warunkiem powodzenia jest ustalenie właściwej głębokości podania przynęty, czyli odległości między ciężarkiem a gumą.