Jedziemy na szkiery: łódź

Podstawowym warunkiem udanego połowu na szkierach jest dysponowanie dużą i szybką łodzią wyposażoną w echosondę i ploter z dokładną mapą obławianego akwenu. Tu możliwe są dwie opcje: albo wieziemy z Polski swoją łódź, albo (wariant szybki, np. weekendowy lub dla niedysponujących własną jednostką) wypożyczamy ją na miejscu w którymś z licznych tutaj ośrodków wędkarskich. Po co to wszystko? Przede wszystkim po to, żeby móc w ogóle skutecznie połowić, no i dla własnego bezpieczeństwa.

Zdarza się, że przepływamy z jednej zatoki na drugą przez otwarte morze albo przez przesmyki, gdzie wiatr i fala potrafią być naprawdę spore. Mała łódka ze słabym silnikiem nie zapewni tam bezpieczeństwa i wyprawa może się źle skończyć. Ploter z mapą z kolei pozwoli ustrzec się licznych raf ukrytych niekiedy zaledwie kilka centymetrów pod powierzchnią wody, często niemożliwych do zobaczenia z pokładu płynącej łodzi. No i pomoże nam nie zgubić się w labiryncie wysepek, zatoczek, trzcinowisk. Jeśli jest wiatr i fala, to mniej więcej widać, z której strony jest otwarte morze. Ale przy flaucie nie ma szans na określenie w ten sposób stron świata i wędkarz, który się zagubi i nie dysponuje radiostacją, może mieć poważny problem.
Wspomniałem też o tym, że duża jednostka jest niezbędna, aby mieć wyniki. Otóż łowienie w szkierach sprowadza się do pływania całymi kilometrami w poszukiwaniu dobrego miejsca. Ja sam mam w znanych sobie okolicach ponamierzane od lat sprawdzone zatoczki i mimo to dzienną normą jest dla mnie 20 km pływania między „dobrymi” miejscami! Z małym silnikiem nie miałbym szans na dobre rezultaty, chyba że przez przypadek.

 

lodka1.800

Tutaj chciałbym przytoczyć dwa autentyczne zdarzenia, które dobrze obrazują to, co przed chwilą napisałem.
Kiedyś płynęliśmy z kolegą (on przy silniku, ja na dziobie) przez mało znany sobie akwen, którego map nie mieliśmy. Była absolutna flauta, morze gładkie jak staw i nie było szans na zobaczenie żadnej rafy. W pewnym momencie ujrzałem jednak przed dziobem łodzi kaczki. Niby nic niezwykłego, ale one nie siedziały na wodzie, tylko stały. Stały „po kolana”, co oznaczało, że skała była tam pokryta tylko cieniutką warstewką wody. W ostatniej chwili krzyknąłem do kolegi: hamuj i podnieś silnik! W samą porę udało się uniknąć nieszczęścia. Solidna aluminiowa łódź tylko zazgrzytała po kamieniach, ale nic się jej nie stało. Gęsi ocaliły Rzym, a naszą skórę – kaczki...
Druga historia to z kolei dowód na to, że słaba łódź = brak wyników. Otóż któregoś razu wypływaliśmy z ośrodka naszą mocną jednostką i aby się dostać na dalsze łowiska, musieliśmy przepłynąć przez położoną po drodze zatoczkę. A w niej spotkaliśmy kilku naszych rodaków. Podpłynęliśmy i zapytaliśmy o wyniki. Okazało się, że mizeria, nic. To dlaczego nie popłynęli dalej, zamiast tkwić tutaj bez efektów? Bo na morzu wiało, a oni mieli małą łódkę z takim silnikiem, gdzie na rumplu jest tylko żółwik i zajączek. Cóż, my mieliśmy także „tygryska”, więc wzięliśmy ich na hol i podwieźliśmy na lepsze łowisko, gdzie w końcu udało im się skutecznie połowić.
Położona przy ośrodku wędkarskim zatoczka, gdzie się spotkaliśmy, była już przed nimi „od zawsze” obławiana przez wszystkich amatorów oszczędzania na kosztach wynajęcia łodzi i graniczyłoby z cudem, gdyby coś się tam jeszcze uchowało. Nie potrafię zrozumieć, jak można wydawać spore pieniądze na wyjazd do Szwecji, a pożałować 300–350 zł (przy wynajęciu łodzi na 3 osoby) i wypożyczyć sobie pływadło niedające szans na przyzwoite połowienie. Szkiery to nie są małe jeziora, gdzie można, trzymając się brzegu, popyrkotać sobie na małym silniczku od miejsca do miejsca i coś tam wydłubać. Tu trzeba móc naprawdę dużo i szybko pływać, aby mieć szanse na kontakt z rybami. Mogę jeszcze zrozumieć tani, ciasny i słabo ogrzewany domek z WC na zewnątrz, ale oszczędzać na tym, po co się tu przyjechało, czyli na wędkowaniu? Bez sensu. A dobrą łódź zawsze można na miejscu za mniejsze lub większe pieniądze wypożyczyć.