Zawartość pudełka trociowego

Obecnie nie zabieram ze sobą nad wodę ogromnej liczby przynęt. Wszystko, czego potrzebuję, mieści się w dużej saszetce, którą noszę na pasie biodrowym.

Obecnie nie zabieram ze sobą nad wodę ogromnej liczby przynęt. Wszystko, czego potrzebuję, mieści się w dużej saszetce, którą noszę na pasie biodrowym.

Czasy się zmieniają. Bardzo dobrze widać to na przykładzie ewolucji mojego trociowego majdanu. Kiedyś wyglądało to tak, że meldowałem się nad rzeką z plecakiem wypchanym niemal do oporu. Trzeba było przecież zabrać liczne pudełka na przynęty, a w nich co najmniej 100 woblerów (bo na różne okazje i każdy w kilku egzemplarzach), jak też ok. 100 wahadłówek i tyle samo obrotówek. Do tego oczywiście zapasowy kołowrotek, jedzenie i picie. Było co dźwigać! W końcu przyszło otrzeźwienie: po co mi to wszystko, skoro i tak używam tylko kilku wabików, które dobieram pod kątem aktualnie obławianej rzeki? Te wyselekcjonowane przeze mnie przez lata pewniaki mieszczą się w jednym dwustronnym pudełku. Plecak stał się zbędny. Zastąpił go pas biodrowy z umocowaną na nim zwyczajną a (dosyć sporą) saszetką turystyczną, która w ogóle nie obciąża kręgosłupa. W jej komorze głównej spokojnie mieści się wspomniane już pudełko z przynętami i odczepiacz (o nim za chwilę), w mniejszej kieszonce – pudełeczko z krętlikami, agrafkami i podobnymi drobiazgami. Do paska z boku przypinam mininiezbędnik (multitool), którego używam przede wszystkim do ustawiania woblerów. Do tego jeszcze zewnętrzna kieszeń (obejma) na butelkę z piciem i to już wszystko, co obecnie ze sobą noszę. Stary plecak „magazyn” cały czas mi towarzyszy na dłuższych wyprawach, ale pozostaje na kwaterze. Sięgam do niego wieczorem, by w pudełku uzupełnić straty lub podmienić niektóre z przynęt.

Na uwagę zasługuje stosowany przeze mnie zestaw z odczepiaczem.

Jak widać na zdjęciu, składa się on z kołowrotka muchowego (najtańszego, jaki znalazłem), na który nawinięta jest sumowa plecionka o wytrzymałości kilkudziesięciu kilogramów. Obciążenie odczepiacza to 200 g. Proste, a cały dowcip polega na tym, że plecionkę nawijam na kołowrotek „w drugą stronę”. Dzięki temu wydaje on ją bez oporów, a zwija na lekkim oporze (hamulczyk jest odkręcony). Czyli na odwrót niż to jest w wędce muchowej, gdzie wydawanie linki odbywa się „na hamulcu”, a zwijanie – bez oporów. Stosując ten patent, nie miotam się z plączącą się pod nogami linką. Najistotniejsze jest jednak to, że plecionka wcale się nie skręca i nie tworzą się na niej irytujące „brody”. Używany przeze mnie odczepiacz nieraz już dowiódł swej wartości, pozwalając mi na odzyskanie bezcennej (jak wszystkie trociowe) przynęty z wydawałoby się beznadziejnego zaczepu. Jestem przekonany, że każdy, kto latami kolekcjonuje rzemieślniczej produkcji cacka, w pół słowa zrozumiał, o co mi chodzi.

Nie ma dla mnie bardziej wdzięcznego tematu niż przynęty trociowe, wraz z całym związanym z nimi szamanizmem. Jak wspomniałem, pudełka pakuję w domu, dobierając wabiki do obławianej rzeki, a dokładniej do jej charakteru oraz aktualnego stanu wody. Gdy wyjeżdżam na początku sezonu na objazdówkę pomorskich rzek, często do końca nie wiem, nad którą rzeką ostatecznie wyląduję. W związku z tym poza plecakowym „magazynem” mam przygotowane dwa pudełka, które zabieram nad wodę w zależności od tego, gdzie mnie poniesie. Z grubsza biorąc, rzeczne łowiska trociowe dzielę (przy średnich stanach wody) na dolną Parsętę (od ujścia Radwi w dół), Regę poniżej Trzebiatowa oraz… wszystkie pozostałe. Czemu akurat w ten sposób?  Otóż, gdy Parsęta przejmuje wody Radwi, staje się już sporą rzeką jak na nasze trociowe standardy. Podobnie jest z pogłębioną i wolno płynącą Regą. W związku z tym łowienie tam wygląda inaczej i wymaga innych przynęt. Podczas gdy praktycznie wszędzie indziej stosuję wahadłówki wykonane z blachy grubości 1; 1,2 czy 1,5 mm, to na dolnej Parsęcie stosuję błystki z blachy o grubości 1,5–2 mm. Są też odpowiednio większe. Szczegółowe omówienie zawartości mojego pudełka na zimowe trocie zacznę od wersji na to właśnie łowisko.

W tym czasie wahadłówki zajmują większą część pudełka. Dominują wśród nich odcienie miedzi. A tak przy okazji, to na Parsęcie powstało kiedyś powiedzenie: „kto nie ma miedzi, ten w domu siedzi”. Miedź jest świetna, gdy woda jest trącona. Jeśli chodzi o kształty, to wybieram błystki pracujące zdecydowanie, dobrze wykrępowane. Są 3 podstawowe typy, którymi mogę obłowić wszystkie rzeczne miejscówki dostępne dla wahadełek. Są to jajeczko (karlinka głęboko wytłoczona), trumienka i łezka. Pod tymi obrazowymi i pociesznymi dla niektórych nazwami kryją się przynęty wręcz superłowne.

 

Jajeczko. Po tę błystkę sięgam na prostkach z równym uciągiem. Przynęta ta świetnie się sprawuje w dryfie; dobrze się czuje trącenia o dno i jej kolebanie się, gdy zaczyna pracować. A pracuje na całej szerokości obławianej rynny, nie tylko na głębokiej wodzie pośrodku (mniej więcej w pół wody), ale i przy brzegu. Bo najlepszy jest moment, gdy dryf się kończy, żyłka zaczyna się prostować i przynęta nieco się unosi, co podoba się trociom. Potem oczywiście taką błystkę ściąga się wzdłuż brzegu i ponawia rzut pod drugi brzeg, pod kątem 45º w dół. Gdzie na omawianych prostkach należy się spodziewać ataku troci? Jak już pisałem – przy brzegu, gdy błystka zaczyna się unosić, ale także oczywiście na środku rynny, gdzie blaszka sobie spokojnie spływa po łuku bez ingerencji wędkarza. Trzeba więc być skoncentrowanym od początku do końca. 

Jest jeszcze jeden sposób łowienia jajeczkiem na prostkach. Stosuję go, gdy jest za mały uciąg lub za płytko na dryf, ale wiem, że są tam ryby. Wtedy po zarzuceniu nie pozwalam błystce spływać po obszernym łuku, tylko powoli zwijam żyłkę, tak aby przynęta stale pracowała i podążała do mnie po lekkim łuku.

Łezka. Tę błystkę wykorzystuję w miejscach, gdzie prostka przechodzi w zakręt. Blaszka ta dobrze wkręca się w wodę, która nie wynosi jej na powierzchnię.  Łowienie łezką jest bardzo specyficzne, bo opiera się na graniu przynętą na niewielkim obszarze, np. przy podmytej burcie albo przy krzaku. Zarzucam na wysokość takiego miejsca, ale wyraźnie w stronę środka rzeki. Zamykam kabłąk i pozwalam wahadełku spłynąć w miejsce docelowe. I tu zaczyna się zabawa polegająca na podciąganiu przynęty z kołowrotka i popuszczaniu jej z kija. Łezka znakomicie pracuje przy takim woblerowym graniu przynętą.

Trumienka. Ta błystka nadaje się do wykorzystania w obu omówionych wyżej okolicznościach. Sięgam po nią tylko wtedy, gdy wskazane jest podanie blaszki

agresywniejszej niż łezka czy jajeczko, które charakteryzują się akcją raczej stonowaną. Trumienka pracuje bardziej wyczuwalnie i są sytuacje, gdy trzeba postawić właśnie na nią. I na tym koniec, te 3 błystki zamykają mój wahadłówkowy arsenał.

Pora na woblery. Przypominam, cały czas jesteśmy zimą na dolnej Parsęcie. Kolory to flagowce (czerwono-białe), złote, seledynowe i oczywiście strażaki (pomarańczowe). W silnym nurcie przed przeszkodami łowię woblerem, którego dobrze „czuję” na wędce (podszlifowany ster). Praca wobka musi być wyraźnie wyczuwalna, szybka, ale drobna (z niewielkimi odchyleniami na boki). Do tego typu przynęt zaliczają się niektóre modele woblerów z Czarnego (mój ulubiony to stary Osa), rewelacyjne są duże modele Michalaka, dobrze sprawdzają się również banany Sieka.

Na wolnych prostkach bardzo skuteczne są duże Gębale i Kenarty o mocnej pracy ogonowej. Tam, na stosunkowo wolnym uciągu, wobler musi szeroko zamiatać zadem. Musi też schodzić głęboko, ale wybieram modele pływające lub wolno tonące, unikam natomiast szybko tonących. Te pierwsze mają lepszą akcję i zaczynają pracować szybciej od ciężkich tonących klusek, które potrzebują większego uciągu, aby „wystartować”.

Jak więc widać, także woblerów nie dźwigam ze sobą całych naręczy. Wystarczy kilka różnie pracujących modeli w podstawowych kolorach. Do tego szczypce w multitoolu, aby podginać ich oczka w odpowiednią stronę w zależności od tego, na którym brzegu łowię (tak, aby odchodziły od brzegu w stronę środka rzeki).

Obrotówki to jeszcze inna bajka. Według mnie nie są najlepszymi przynętami na kelty. Wyjątki to błystki z ciężkimi korpusami, np. blachy Przychodźki, po które sięgam na dużej wodzie, gdy ryby są nieaktywne. Generalnie jednak uważam, że obrotówki to przynęty na srebrniaki. Te szybkie ryby wymagają jednak sięgnięcia po lżejsze modele wirówek. Nawet w styczniu może się zdarzyć sytuacja, że wejdzie „srebro”, a w każdym kolejnym miesiącu będzie już pod tym względem coraz lepiej. Dlatego do swojego pudełka pakuję także kilka obrótówek. I tak są tu „krawaty” Kuziora , miedziane Puchałówki i longi 3 HRT z przetartym przeze mnie skrzydełkiem.

Pora na omówienie przynęt na rzeki mniejsze, takie jak Słupia, Wieprza, Radew i inne  podobne do nich rozmiarami. Tu łowienie przypomina podchody pod duże potokowce, dlatego też i przynęty są mniejszego kalibru. Są to jednak te same wzory, które omówiłem wcześniej. Wahadłówki, jak wspomniałem, mam wykonane z blachy 1–1,5-milimetrowej. Są jednak dwie błystki, po które sięgam wyjątkowo chętnie na takich rzekach. Pierwsza z nich to bardzo wykrępowany listek wierzby, tzw. łososiówka Nadrowskiego, a druga to wydłużone jajeczko, tzw. Burzyniak.

W wymienionych rzekach łowię bardziej punktowo, nie penetruję całych ich szerokości, a tylko te miejsca, gdzie może stać ryba. Mogą to być mała rynienka pod brzegiem, podmycie przy kępie wiklin itp. To z kolei wymusza łowienie bazujące na znajomości rzeki i ostrożnym podchodzeniu do wytypowanych miejscówek. Trzeba zwracać uwagę np. na to, aby nasz cień nie padał na wodę, żeby nie spłoszyć ryby nieuważnym rzutem, nie wykonywać gwałtownych ruchów. Wędkarzom często się wydaje, że w małej rzece z klarowną wodą ryba nic nie widzi, a przynętę można podać byle gdzie, bo ryba i tak do niej skoczy (paradoks, bo jak ma skoczyć, skoro rzekomo nic nie widzi...?). Otóż jest tak, że ryba łososiowata widzi wszystko, a przynętę i tak trzeba podać w jej bezpośrednie sąsiedztwo, aby kłapnęła paszczą.

No i na koniec kilka słów o zestawie. Na dolnej Parsęcie łowię ciężko, tak jak kiedyś wyobrażano sobie kanon wędkarstwa trociowego. To oznacza kij o wyrzucie do 60 g oraz żyłkę 0,30–0,35-milimetrową. Na mniejsze rzeki odchudziłem swój zestaw i sięgam teraz po wędkę do 40 g, a na kołowrotek nawijam żyłkę o średnicy 0,28 mm. Wchodzące tam ryby to nie potwory, a grubość żyłki jest podyktowana przede wszystkim obecnością zaczepów.

I ostatnia rada. Mam dużo mniej pustych zacięć i spadów od czasu, gdy kotwiczki montuję do błystek na 2 kółkach łącznikowych. Taki elastyczny przegub sprawia, że stale młynkująca troć nie da rady zrobić sobie dźwigni na kotwicy i przynęcie, a przez to jest jej dużo trudniej się wypiąć.